Był zimny, jesienny dzień. Jeden z tych, które zapowiadają najgorszą odmianę zimy. Wilgotną, przenikliwą i trwającą bez końca. Zatrzymałam się by zajrzeć do maleńkiej księgarenki, przytulonej do murów starego kościoła. Zimne, grube mury renesansowej budowli w środku miasta - dla mnie miejsce niezwykłe. Stanęłam naprzeciwko masywnych, czarnych drzwi i weszłam do środka. Niczego nie szukałam, niczego nie potrzebowałam, niczego nie zamierzałam kupować. Wnętrze księgarni było miniaturowe, książki wypełniały każdy cal ustawionych od ziemi, aż po sam sufit, regałów. Poruszałam się ostrożnie, aby niczego nie strącić moją wielką listonoszową torebką (to nic, że jest ciężka, niewygodna i przypomina torbę listonosza - przynajmniej wszystko mi się w niej mieści). Nie musiałam się długo rozglądać, właściwie dostrzegłam ją od razu. Leżała dokładnie na wprost drzwi. Książka z czerwonym grzbietem. Wzięłam ją w ręce i zaczęłam czytać znajdujący się z tyłu opis. A kiedy skończyłam zdałam sobie sprawę, że nie chcę jej odłożyć. Nie chcę, aby znalazła się z powrotem na półce. Chcę żeby została ze mną. Poczułam się jakby ta książka mnie wybrała i nie mogę jej nikomu oddać, nie mogę jej zostawić.
I tak została ze mną...