poniedziałek, 12 listopada 2018

To tylko biała suknia cz. 3: Royal wedding

A gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz*, przychodzi czas by obejrzeć zdjęcia i przypomnieć sobie wielkie szczęście moich najlepszych przyjaciół. Minęło prawie pół roku od ich przepięknego royal wedding. Dlatego dzisiaj jest dobry moment na trzecią i ostatnią odsłonę szaleństwa jakim było uszycie sukni ślubnej dla Ali. 

Czytaj dalej »

poniedziałek, 17 września 2018

To tylko biała suknia - cz. 2: wykończenia i welon

Żegnając odjeżdżający pociąg byłam jednocześnie szczęśliwa, że udało nam się dopasować rękawy sukienki jak i przerażona, że nie ma już czasu na koleją przymiarkę, że limit pomyłek właśnie wyczerpałam. Że to tak mało czasu, że trzeba ją skończyć. Że to już.
Widzimy się za dwa tygodnie na panieńskim - dźwięczało mi w uszach.  Czy dam radę? Czy zdążę? Czy wytrzymam taki stres? Czy nasza przyjaźń się nie rozpadnie, jeśli cokolwiek złego się stanie z sukienką? I co jeśli cokolwiek się z nią stanie? W tamtym momencie nie znałam odpowiedzi na żadne z tych pytań... 


Po wyjeździe Ali miałam dwa tygodnie na wykończenie sukni i uszycie welonu. I właśnie od tego ostatniego zaczęłam. Szczerze przyznam, że czekałam na moment kiedy będę go szyć. Nie mogłam zacząć wcześniej, ponieważ welon miał być w całości obszyty tą samą koronką, z której jest wykonana suknia. Ale brzegu potrzebowałam także na rękawy, dlatego zanim pocięłam brzeg musiałam mieć skończone rękawy.
Ala zdecydowała się na welon długości 1m. Tiul welonowy zwykle ma szerokość 3m. Łatwo więc policzyć, że na obszycie takiego welonu potrzeba niecałe 5m brzegu koronki. Na szczęście belki koronek najczęściej mają dwa brzegi. To znacznie zmniejsza zużycie. Kształt welonu jaki wybrałyśmy to klasycznie zaokrąglony dół i zmarszczenie po całej szerokości do grzebyka. 


Naszywanie takiego brzegu na tiul polega na dwóch przeszyciach. Najpierw ściegiem prostym szyje się krawędź zewnętrzną. A następnie powoli, wciąż obracając i manewrując całym materiałem naszywa się po brzegu koronki. Zabawa polega na tym, aby jak najlepiej manewrować i ukryć szew. Całe szycie trwa od kilkudziesięciu minut do kilku godzin - zależy jaką ma się wprawę. Z początku ten drugi etap próbowałam szyć zygzakiem, ale niestety za bardzo "ściągał" tiul, więc musiałam wrócić do ściegu prostego. Niestety nie jest to wszystko takie proste, bo tiul i koronka "nie wybacza". Jedno nieodpowiednie splątanie nitek, wciągnięcie i dziura gotowa. 


Po szyciu niezbędne jest wyprasowanie welonu z dużą ilością pary. Oczywiście przez "zaparzaczkę", czyli bawełnianą szmatkę, bo tiul łatwo spalić/stopić. A szkoda byłoby kilku godzin pracy.


Mimo moich obaw (i małych protestów), Ala bardzo chciała mieć welon wpinany do fryzury od dołu. W takich przypadkach welon trzeba doszyć w trochę inny sposób. Na szczęście w swojej karierze szyłam już jeden taki, dlatego mogłam spełnić to marzenie. Być może część z Was zauważy (a jak zwrócę uwagę, to już wszyscy), że na poniższych zdjęciach koronka wygląda jakby nie była przyszyta w równym odstępie od grzebienia. Cóż, szycie welonu, nawet jeśli wydaje się banalne, to może wcale takie nie być. Powodem nierówności nie jest jednak moje nieodpowiednie obliczenie odległości w której zaczyna i kończy się koronka, ale zmarszczenie przy grzebyku. Z jednej strony brzeg zakładał się do środka, a z drugiej jakby do zewnątrz. Ale spokojnie, wystarczyło spruć przeszycie, zrobić oba brzegi jednakowo i przyszyć na nowo. Odpruwanie koronki od tiulu nie było konieczne. 


Gdy skończyłam szyć welon, przyszedł czas by powrócić do sukni. Brzegi postanowiłam wykończyć  tiulową lamówką. Kupiłam nawet specjalny lamownik do mojej domowej maszyny, okazał się jednak do niczego. Wykonałam ją zaprasowując pocięty tiul, ten sam, z którego użyłam do uszycia dołu sukni.


Bardzo, bardzo się starałam żeby był idealnie równy. Ten proces był chyba najtrudniejszy podczas szycia całej sukni. Wykończenie musiało być z jednego kawałka, przeszyte całe, za jednym razem. Jest to na tyle widoczny element, że nie można sobie odpuszczać. Na żadnym etapie. Szyłam już nie jedno takie wykończenie, ale nigdy nie na domowej maszynie. Zawsze korzystałam z profesjonalnego lamownika na maszynie przemysłowej. Gdzie lamówki nie trzeba było idealnie zaprasowywać. Mimo to, nie próbowałam innego wykończenia, bo szczerze mówiąc - nie wiem jakie mogłoby być bardziej odpowiednie.
Lamówkami z tiulu wykończyłam też szwy wewnątrz góry sukni. Rękawy były uszyte szwami francuskimi.
Ciężko ocenić mi efekt końcowy. Nie umiem powiedzieć, że jestem całkowicie zadowolona. Przyznanie się, że widzę niedociągnięcia i chciałabym zrobić to lepiej nie należy do najprostszych. Jednak w tamtym momencie zrobiłam wszystko najlepiej jak tylko mogłam. Nie bądźcie więc zbyt surowi w ocenie.


W poprzednim poście wspominałam, że od wcześniejszego odszycia Ala postanowiła coś zmienić.
Jeśli chodzi o układ naszywaniej koronki - Ala całkowicie mi zaufała. Znając ją wiedziałam że nie chce aby suknia zbytnio prześwitywała, ale nie byłaby też zadowolona z efektu "pancerza". Jedyne jej uwagi dotyczyły tego, że zamiast dekoltu w kształcie serduszka wolała V.  Różnicę możecie zobaczyć na poniższym zdjęciu.


Sporym wyzwaniem okazał się też rząd guziczków na plecach. Mimo, że bałam się realizacji tego pomysłu, dawał mi on pewne poczucie bezpieczeństwa. Jeśli czytaliście moje poprzednie posty na blogu - wiecie, że miałam pewien nieprzyjemny epizod z pękniętym zamkiem na plecach. A nie jest niczym odkrywczym, że guziki pracują lepiej niż suwak.
Pętelki były gotowymi gumeczkami wszytymi w taśmę, którą kupiłam w pasmanterii. Perełki wybrała Ala.
I muszę być w tym momencie całkiem szczera i przyznać, że w całym procesie nic nie napsuło mi tyle krwi co  przyszywanie tego rzędu guziczków. A wszystko przez to, że dwie części tyłu nie były idealnie równe. Niestety przekonałam się o tym dopiero po przyszyciu ponad połowy perełek. Na szczęście skończyło się tylko na łzach, załamaniu nerwowym, niewyspaniu, pruciu wszystkich naszytych perełek, wyrównywaniu i naszywaniu od nowa na dwa dni przed oddaniem sukni. A tak to spoko. Sukienka była uratowana.


Po przyszyciu prawie wszystkich perełek (kilka zostawiłam sobie na doszycie po połączeniu góry z dołem), wykończeniu szwów wewnętrznych lamówkami, doszyciu troczków (wbrew pozorom to bardzo ważne żeby sukienka wisiała na wewnętrznych tasiemkach, a nie rozciągała koronkę) - góra była skończona.


Im bardziej po upływie czasu zastanawiam się nad kolejnymi etapami szycia sukni, tym bardziej mam wrażenie, że to niekończąca się opowieść. Już miałam pisać, że wystarczyło tylko połączyć górę z dołem i voilá! Ale to wcale nie już. Trzeba było jeszcze wszyć zamek w spódnicę, doszyć podszewkę do spódnicy, wyrównać wszystkie warstwy do odpowiedniej długości: dokładnie 1cm nad ziemią zewnętrzne warstwy tiulu, 1cm krótsza satyna, i kilka centymetrów krótsza podszewka.  Doły (poza tiulem) musiały być obrzucone i podwinięte. A na koniec na wierzch tiulu ręcznie naszywałam koronkę.


Dzisiaj nie mam pojęcia jak ja z tym wszystkim dałam radę. A wszystko nocami, w małym pokoiku. Do Bydgoszczy zabrałam suknię prawie skończoną. Zostawiłam sobie doszycie kilku guzików i koronek. Na szczęście nie musiałam wieźć jej pociągiem.
Z perspektywy czasu bardzo pozytywnie wspominam moment kiedy przywiozłam ją do swojego rodzinnego domu. Jeśli macie chociaż trochę wścibskich sąsiadów wyobraźcie sobie, że przyjeżdżacie po pół roku, z chłopakiem, samochodem na krakowskich numerach, a z tylnego siedzenia wyjmujecie suknię ślubną... Cóż, solidny materiał na plotki. A jakby tego było mało...
Niosłam suknię z auta do domu i dokładnie w tym momencie obok przechodził całkiem nieznajomy starszy pan wraz ze starszą panią. Na widok mnie niosącej w przezroczystym pokrowcu białej sukni uśmiechnął się szeroko i wykrzyknął: Pięknie! Gratuluję! 
Na co ja odpowiedziałam po prostu dziękuję! i poszłam dalej.
Potraktowałam to jako pierwszy zachwyt nad pracą jaką wykonałam nad suknią. Nawet jeśli nie takie były intencje.



W ramach podsumowania mogłabym napisać, że uszycie tej sukienki zajęło mi 00 godzin i 00 minut, albo, że zużyłam 00 metrów nici. Że potrzeba było 00 metrów materiału, a szpilkami w palce ukłułam się 000 razy. Tylko, że ja nie prowadziłam takich statystyk.
Mogę za to z całą pewnością powiedzieć, że podczas ślubu i wesela wykonano ponad 897 zdjęć, a każde jedno ukazuje, że moi przyjaciele mieli prawdziwy royal wedding, a w ich oczach widać czystą miłość i szczęście. I gdybym miała jeszcze uszyć pięć takich sukni to zrobiłabym to bez wahania.


Pozdrawiam,
Dosia

P.S. W przygotowaniu jest już trzeci post z suknią ślubną. Tym razem z wielkiego dnia. Bądźcie cierpliwi.


______________________
FACEBOOK:
INSTAGRAM:
GRUPA:
Czytaj dalej »

poniedziałek, 16 lipca 2018

Glitter dress

Jak już wiecie, w maju byłam świadkiem pewnego niezwykłego ślubu. Wśród moich zadań znalazło się szycie sukni Panny Młodej, zorganizowanie wyjazdu panieńskiego i wsparcie we wszystkim czego tylko najważniejsza kobieta tego dnia mogłaby potrzebować. Gdzieś w tym wszystkim musiałam znaleźć czas na kreację także dla siebie...


Wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na szycie dopóki nie skończę sukni ślubnej, ale o tym jak chcę wyglądać tego dnia myślałam od dawna. Zapisywałam pomysły na pintereście i w zasadzie nie wiedziałam nic poza tym, że będzie długa i bordowa. To po prostu mój kolor i w żadnym innym nie czuję się tak bardzo sobą.
Wykańczanie ślubnej zmęczyło mnie jednak tak bardzo, że uznałam, że nie ma nic złego w kupieniu sukienki. I pewnie jakąś bym kupiła, gdyby nie to, że jeśli już znajdowałam długą sukienkę to dekolt miała do pępka.
I tak kilka dni po ostatecznym pożegnaniu się z białą sukienką (o tym co czułam oddając suknię, napiszę wkrótce) postanowiłam, że swoją kreację także uszyję. Przejrzałam pół pinteresta w poszukiwaniu czegoś na widok czego moje serce zabije szybciej. Z początku rozważałam upinanie szyfonu w zakładki, czyli coś czego do tej pory nie robiłam. Odrzuciłam jednak ten pomysł, bo zwyczajnie nie miałam na to siły. Miało być prosto, wygodnie i efektownie.
Uczciwie przyznaję, że inspirację znalazłam w internecie i pomysł wydał mi się na tyle trafiony, że postanowiłam go zrealizować.
Sama siebie zaskoczyłam, że spodobało mi się coś, co wyraźnie błyszczy. Nie jestem "sroczką", uwielbiam minimalistyczne, matowe wykończenia. Trochę się martwiłam, że nie uda mi się znaleźć nic odpowiedniego na górę, ale cudowną dzianinę kupiłam w pierwszym sklepie.


Suknia jest dwuczęściowa, to błyszcząca dzianinowa bluzka i długa tiulowa spódnica.
Pierwszy pomysł zakładał, że góra będzie miała krótkie rękawki i naprawdę miałam dylemat, czy je robić czy nie. Zapytałam Was nawet o to na moim instagramie, ale opinie były tak podzielone, że nadal nie wiedziałam nic.
Ostatecznie wygrała wygoda użytkowania i zrezygnowałam z rękawów. Decyzja była bardzo dobra, bo dzień ślubu, mimo późnej wiosny, był całkiem upalny.


I właściwie na tym można by skończyć ten wpis, gdyby nie magiczna właściwość tej sukienki, z której po prostu nie mogłabym nie skorzystać. Ponieważ jest dwuczęściowa, daje możliwość łatwej zmiany jej charakteru. I tak w pewnym momencie wesela mogłam przebrać długą spódnicę, na krótszą, doskonale Wam znaną z tego wpisu


Szczerze mówiąc, nie jestem fanką przebierania się w trakcie wesel. Właściwie do tej pory nigdy tego nie robiłam. Jednak tym razem był to naprawdę strzał w dziesiątkę. Mimo moich starań stworzenia dla siebie spódnicy o długości idealnie centymetra nad ziemią, wyszła za długa, co dobrze widać na poprzednich zdjęciach. Myślę, że spory wpływ miało to, że sama zbierałam z siebie miarę, a wiadomo, że wystarczy lekkie pochylenie do przodu, by zrobić to źle.


Przy okazji cieszyłam się też z tej zmiany, bo krótsza spódnica była ciaśniejsza i lepiej trzymała się w talii, z dłuższej bluzka się wysuwała, co doprowadzało mnie do szału. Niestety to wesele było jednocześnie ostatnią imprezą, na którą założyłam moją ulubioną bordową tiulówkę. Tiul ma swój termin przydatności i po wielokrotnym użytkowaniu i kilku praniach po prostu się niszczy i zwija na brzegach, co doskonale widać. Pewnie można by spróbować go wyprasować, ale wierzcie mi, akurat ta spódnica jest tak pozaciągana, że reanimowanie jej nie ma już zbyt wiele sensu.
Oczywiście tiul tiulowi nierówny. Długa wersja jest z zupełnie innej jakości niż krótka. Mam nadzieję, że bardziej wytrzymałej. Chociaż nie bardzo potrafię sobie wyobrazić stylizację, w której ponownie założę moją całkiem księżniczkową, długą tiulówkę.

  
A Wam, która wersja podoba się bardziej?

Pozdrawiam,
Czytaj dalej »

niedziela, 1 lipca 2018

To tylko biała suknia - cz. 1: Przymiarki

A gdy zegar na wieży zabytkowego kościoła wybił szesnastą, z organów wydobyła się melodia jednego z marszy weselnych, oczy wszystkich zebranych zwróciły się w stronę drzwi. Promienie popołudniowego słońca wpadały przez ciężkie drewniane wrota oświetlając olśniewającą postać ubraną w biel. I kiedy tak sunęła miękko przez nawę uśmiechając się promiennie, wiedziała, że idzie w stronę miłości swojego życia...
Lecz zanim życie zaprowadziło nas wszystkich do tej chwili, wystawiłyśmy z Panną Młodą naszą przyjaźń na próbę, podejmując decyzję o uszyciu przeze mnie sukni na ten najważniejszy w jej życiu dzień.


Można powiedzieć, że suknia ślubna to zwykła sukienka, tylko biała, a zasady jej szycia niczym się nie różnią od np. sukni wieczorowej. I wszystko by się zgadzało, gdyby nie ogromna presja. Głównie psychiczna. Przecież to nie jest zwykła sukienka. To jest TA jedyna. To jest TA najważniejsza. TA, o której śniło się już jako mała dziewczynka. To TA sukienka, którą ubierze się w TYM dniu, by poślubić TEGO jedynego. I niech mi ktoś jeszcze powie, że różnica jest tylko w kolorze. 

Do szycia sukni podeszłyśmy raczej ze spokojem. Dałyśmy sobie czas na to, aby wiedzieć dokładnie czego chcemy.  Odwiedzić kilka salonów, by upewnić się w pewnych rozwiązaniach, potwierdzić, że decyzja była dobra.
I kiedy już wiedziałyśmy obie czego chcemy i jak to osiągnąć pojawił się pierwszy problem, który jest zmorą chyba wszystkich szyjących, którzy mają to nieszczęście wiedzieć czego oczekują. Tkaniny. Wierzcie mi, jeśli ktoś ma już dokładną wizję jakiegokolwiek uszytku to prędzej czy później zderzy się z rzeczywistością sklepów z materiałami. A w przypadku koronek sprawa naprawdę nie jest taka prosta jak się wydaje.
Po materiały Ala wybrała się aż do Wrocławia, do hurtowni Yeda. Zdjęcia koronek do konsultacji wysyłała mi przez messengera. Bardzo starałam się ją przekonać, aby suknia nie była śnieżnobiała, a bardziej ciepła, w odcieniu ivory. Mimo obaw, zaufała mi i mam nadzieję, że nie żałuje decyzji, bo wyglądała naprawdę przepięknie.


Nie wiem, czy wiecie, ale nie można zacząć przymiarek jeśli nie ma się wybranej bielizny i obuwia. Chyba każda kobieta wie, jak zmienia się jej sylwetka w zależności od tego jaki ma biustonosz. A i buty, a zwłaszcza wysokość obcasa nie są bez znaczenia. Doskonale tę kwestię opisała Joulenka. Suknia ślubna nie jest tu żadnym wyjątkiem i tych kwestii nie wolno lekceważyć.

Konstrukcję sukni Ali zaczęłam ok. 8 miesięcy przed ślubem od wyrysowania na papierze bluzki podstawowej, przemodelowania i odszycia próbnej góry ze starej firanki. Nie dała nam ona jednak żadnego pojęcia o efekcie końcowym, poza moim własnym poczuciem, że sobie poradzę i nie mam się czym martwić.

Prawdziwe przymiarki i właściwe odszycia zaczęły się w połowie marca, czyli ok 2,5 miesiąca przed "godziną zero". Specjalnie na tę okazję kupiłam drugi manekin, który jak najbardziej przypominał wymiarami Alę. Jak już dawno wiecie, szycia sukni ślubnych uczyłam się w atelier Anny Kary i dzięki praktyce tam, nie wyobrażam już sobie szycia bez dopasowanego manekina. Takie dopasowanie można osiągnąć odpowiednio go "dopychając" (świetnie sprawdzają się kawałki grubszej i cieńszej dzianiny, polaru, a także wkładki do biustonoszy), bądź "ciosając" - zależnie od efektu jaki chce się osiągnąć.

Kiedy już miałam wszystkie materiały, maszyny, akcesoria i odpowiednio przygotowany manekin - trzeba było wziąć się do roboty. Postanowiłam zacząć niestandardowo, bo od odszycia dołu.
Dzięki wycieczkom do kilku salonów Ala wiedziała dokładnie, że nie chce muślinu, a dobrze czuje się w tiulu. Nie będę ukrywać, że taka decyzja, bardzo mnie ucieszyła. Kocham tiul najbardziej ze wszystkich materiałów. Ale to wiecie. Nie chciałyśmy jednak osiągnąć efektu "bezy". Dlatego wykroiłam tylko dwie warstwy. Wewnętrzną z półkola, wierzchnią - z dwóch kół. Za spód posłużyła lekka matowa strona satyny (była też podszewka, ale doszyłam ją dużo, dużo później).


Gdy dół był już gotowy, przyszła pora na najtrudniejszą część sukni. Plan na tę suknię zakładał brak wszelkich gorsetów, fiszbin i innych usztywniaczy. Miało być lekko, delikatnie i wygodnie. Wspólnie z Alą zdecydowałyśmy, że góra będzie cała z koronki. Jest to dość odważny pomysł i od początku wiedziałam, że będę się musiała trochę natrudzić, aby ostateczny efekt był przyzwoity i nadawał się do pokazania ludziom.
Większość ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z szyciem nie zdaje sobie sprawy, że koronka, którą widzą na sukni wcale nie wygląda tak na belce. Efekt końcowy jest często wynikiem wycinania, układania i doszywania - nierzadko ręcznego. Tak było i w tym wypadku.


Bazę stanowiła warstwa tiulu i koronki. Właściwie była to bluzka podstawowa. Zaszewkę piersiową przemodelowałam by pogłębić zaszewki pionowe. Moim zdaniem to rozwiązanie układa się najlepiej. Zdecydowałam, że do pierwszej przymiarki nie będę przesadzać z wykończeniami. Powody były dwa. Po pierwsze nie zdążyłam. A po drugie, uznałam, że jeśli coś trzeba będzie poprawić, to lepiej zrobić to wcześniej. Dlatego, suknia "do pierwszej przymiarki" jest w stanie dość surowym i raczej bazowym. Dopiero później przekonałam się jakie to szczęście, że nie zrobiłam więcej...




Najważniejszym wnioskiem po pierwszej przymiarce było to, że rękaw jest zrobiony do kitu. Problemem okazała się główka rękawa i niezbyt pracująca koronka. Co tu dużo mówić, koronka, którą widzicie na zdjęciu, jest prawie całkowicie nieelastyczna. O ile w szyciu bardzo to pomaga, o tyle w użytkowaniu już niekoniecznie. Zwłaszcza, że Panna Młoda w sukni ślubnej musi wytrzymać ok 13h. Tak, tak, tyle trwają polskie wesela. Nie mogło być, więc mowy o tym, że w sukni nie będzie mogła podnieść rąk. A w tak zrobionym rękawie wszelkie ruchy były prawie niemożliwe. Do poprawy był również tył sukni, ponieważ okazał się za mały i za mocno wykrojony. Talia wymagała obniżenia, a pachy podkrojenia.

Przygotowywanie sukni do drugiej przymiarki zaczęłam, więc od rozprucia całości. Zostawiłam jedynie dół, który później ścięłam od góry na overlocku. Jak widzicie, suknia była duuużo za długa (co oczywiście było celowe) i mogłam sobie pozwolić na takie rozwiązanie problemu.
Ucieszyłam się, że poprawek nie wymagał przód. Aż do momentu gdy zorientowałam się, że pomyliłam strony i z wierzchu jest lewa. Prawdopodobnie nie zauważyłby tego nikt poza mną, ale ta suknia była (i nadal jest) dla mnie tak ważna, że nie mogłabym dopuścić takiego zaniedbania.

Wraz z drugą przymiarką przyszedł czas na najprzyjemniejszą część procesu, czyli szycie ręczne!
Na zdęciu powyżej, na manekinie za Alą możecie zobaczyć fragmenty koronki, starannie powycinane, które później przypinałam do manekina i naszywałam ręcznie.




Między pierwszą, a drugą przymiarką miałam trzy tygodnie do kolejnego przyjazdu Ali. Bo jak pewnie nie wiecie, Ala mieszkała wówczas w Toruniu, a ja w Krakowie. To zmuszało nas do dokładnego zaplanowania każdej przymiarki. Tak ścisłe deadline'y pomogły mi wyrobić się ze wszystkim o czasie. Chociaż i tak nie było lekko, bo szyłam głównie późnymi wieczorami i wczesną nocą, w dzień normalnie pracowałam na etacie. 

Właściwie wizualnie sukienka wiele się nie zmieniła. Nie zabierałam się za konkretne wykończenia, bo wciąż nie miałam pewności czy będzie pasować. I właściwie dobrze zrobiłam.
Bowiem kiedy Ala przyjechała do mnie na drugą przymiarkę okazało się, że owszem, tym razem rękaw nie ciśnie, ale wciąż nie można w nim unieść rąk. Moja pewność siebie osiągnęła poziom podłogi. Wiadomo było, że nie ma już czasu na kolejną przymiarkę, a dwa tygodnie później suknia musi być gotowa, by miesiąc przed ślubem zawieźć ją Pannie Młodej.

Spędziłam więc całą sobotę konstruując dobry rękaw, podczas gdy Ala siedziała zajęta nauką. Nie da się ukryć, że z naszej dwójki to ja jestem większą panikarą. Dopiero po kilku próbach udało mi się zrobić taki, który będzie w miarę zgrabny i jednocześnie użytkowy. Z perspektywy czasu nie do końca jestem z niego zadowolona, ale nadal nie umiałabym go zrobić inaczej mając do dyspozycji całkiem niepracującą koronkę.

Druga przymiarka zakończyła się najpiękniejszymi na świecie łzami wzruszenia, po których obie już wiedziałyśmy, że to naprawdę jest TA sukienka.


O tym co działo się przez dwa kolejne tygodnie, co Ala postanowiła zmienić, jak wykończyłam poszczególne elementy, a także jak uszyłam welon, napiszę w kolejnym ślubnym poście.

Pozdrawiam,

Czytaj dalej »

niedziela, 6 maja 2018

Jak nie zacząć szyć

Kadr z filmu Made in Dagenham (2010), reż. Nigel Cole
Czytałam niedawno post na jednym z szyciowych blogów. Dotyczył on błędów popełnianych przez początkujące krawcowe. A właściwie podawał kilka rad jak zacząć przygodę z szyciem. Przeczytałam go i pierwszą moją myślą było - Bogu dzięki, że trafiłam na to dopiero teraz!
Poszperałam trochę w internetach i takich artykułów znalazłam mnóstwo. I w zasadzie w każdym było to samo. 
Ja, zanim zaczęłam szyć, zajrzałam na jeden blog, gdzie przeczytałam jak uszyć spódnicę z koła, a później zignorowałam połowę tamtych rad. I wcale tego nie żałuję. Dlatego dzisiaj o tym gdzie bym była gdybym 4,5 roku temu słuchała typowych rad dla początkujących...

1. Zacznij od poszewek i obszycia obrusu. 
Gdybym zaczęła od obrusu, na obrusie bym skończyła. A dlatego, że czułabym, że nie robię nic fajnego, ani użytkowego (miałam 18 lat, nie potrzebowałam stołu w pokoju). Ja zaczęłam od koronkowego etui na telefon, małego fartuszka i spódnicy z koła z osobną halką podszytą tiulem. 
No tak, próby ściegów też warto zrobić, choć nie wydaje mi się żeby trzeba było poświęcić na to więcej niż godzinę. 

2. Szyj ze starych prześcieradeł. 
Trzeba przyznać, że jest w tym jakiś sens. Pewnych źle skrojonych rzeczy nie da się już uratować. Ale co jeśli pierwsza rzecz Ci się uda, a będzie zrobiona z brzydkiej podszewki? Kiedy zaczynałam poszłam do tych drogich sklepów z tkaninami, żeby wybrać idealnie taki materiał jaki mi się marzył. Dzięki temu groszkową spódnicę noszę do dziś. 

3. Przy wykroju uważaj na każdy milimetr! 
I pilnuj każdego nacinka, każdej cyferki, każdego oznaczenia.
To by mnie przeraziło nie na żarty. A co jeśli ten wykrój na materiale się przesunie o 2 mm, przecież ja nie umiem tak precyzyjnie, jeśli mi nie wyjdzie, a jeśli będzie krzywo? Chyba lepiej schować się pod kocyk i włączyć serial. 

4. Dekatyzuj. 
To jest chyba mój ulubiony punkt, bo piszą o nim wszyscy, wszędzie. Tak jak o odwieszaniu spódnicy z koła. Szkoda, że nie wszyscy piszą dlaczego. (Ano dlatego, że wiele materiałów się kurczy, a spódnica z koła się wyciąga i potem trzeba ją i tak wyrównać!)
A teraz napiszę coś za co powinno mi być trochę wstyd i chyba poleci na mnie morze hejtu. Nigdy nie piorę tkanin przed krojeniem. Czasem prasuję z parą, ale też nie zawsze. 
Powodów jest kilka. Po pierwsze z lenistwa i braku czasu. Czasem kiedy kupuję materiał chcę od razu z niego szyć. Po drugie, boję się, że materiał wrzucony do pralki mi się popruje. Po trzecie, materiały kupione ze sklepu są sztywniejsze. Dużo łatwiej szyje się coś co jest sztywne, niż coś co ucieka spod palców. Po czwarte, raczej nie szyję z wiskozy, ani tym podobnych materiałów, a to one najczęściej się kurczą. Po piąte, jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby coś mi się na tyle skurczyło żebym miała nauczkę. 
Mój osobisty wyjątek stanowią tiule, które zawsze "wyparowuję", czyli prasuję z parą.
I to tyle. Ja uparcie nie dekatyzuję. I nie jest mi z tym specjalnie źle. 

5. Fastryguj.
Fastrygowanie to drugi, obok dekatyzowania, proces, który zawsze pomijam. W całym swoim szyciowym życiu robiłam to tylko na kursie szycia i to też policzyłbym na palcach jednej ręki. Uważam to za stratę czasu, szpilki w zupełności mi wystarczą.

6. Przemyśl wszystko dziesięć tysięcy razy.
To czy szablony są ułożone w dobrą stronę, czy nic się nie przesunęło, czy został uwzględniony zapas na szwy, czy to wszystkie elementy, a także czy na pewno chcesz się bawić w to całe szycie.
I chociaż zgadzam się z tym żeby podczas szycia myśleć co się robi, to jednak niemal za każdym razem staję nad ułożonym na materiale wykrojem i po kilku minutach wpatrywania się w niego stwierdzam: YOLO... i tnę.

7. Załóż segregator i miej wszystko w jednym miejscu.
Ja swój mam, wykroje podpisane, opisane i w koszulach. Mam też w niego włożone mnóstwo osobnych fragmentów wykrojów, które nie do końca wiem do czego służą. Zapodziane stójki i szablony na rękawy, plisy i odszycia, a każda do czego innego. A jak czegoś potrzebuję, bo chcę to powtórzyć to szukam między książkami i w miejscach, w których się ich znaleźć nie spodziewam. I zwykle znajduję.

8.  Czytaj, pytaj, rejestruj się, zapisuj piny i spędzaj więcej czasu czytając o szyciu niż szyjąc. 
Początkującej krawcowej przydadzą się dobre rady i wsparcie. O ile oczywiście czas przeznaczony na czytanie o szyciu nie wypiera całkiem szycia. To tak jak ze wszystkim. Jeśli chcesz ładnie rysować - rysuj. Jeśli chcesz grać na jakimś instrumencie - graj. Nie osiągniesz tego o czym marzysz, jeśli tego nie robisz.


Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się tym tekstem urażony. Wszystkie przedstawione rady, w gruncie rzeczy są bardzo mądre i jeśli ktoś fastryguje, dekatyzuje i jest superdokładny to z pewnością bardzo dobrze o nim świadczy i jest świetnym materiałem na krawca/krawcową.

Ale jeśli tego nie robi, to nie koniec świata. Wiecie to jest tak, że ja jestem bardzo za promowaniem poprawnych sztuk krawieckich. Uważam, że zbrodnią jest używanie kleju na gorąco, a uwielbiam szycie ręczne i nawet czasem podkładałam brzegi krytym ręcznym ściegiem.
Jest w krawieckim świecie pewna szyjąca vlogerka, która na fejsikowych grupach nie cieszy się dobrą sławą, ponieważ promuje nie do końca zgodne z zasadami krawieckimi, pomysły. Rozumiem oburzenie, ale też muszę przyznać, że nauczyłam się od niej najważniejszej rzeczy. Że szycie wcale nie musi być takie trudne i powinno sprawiać nam radość, a nie dołować, że coś zrobiło się źle.
Chciałabym w tym felietonie przekazać jedną bardzo ważną myśl. Szycie jest dla ludzi, tylko ktoś kto nic nie robi nie popełnia błędów.
A największym przeciwnikiem sukcesu wcale nie jest lenistwo, ale strach.

Pozdrawiam,
Czytaj dalej »

niedziela, 18 marca 2018

Nie umiem w social media

Ani w blogi, ani w instagramy, ani fejsbuki i fejsbukowe grupy. Serio. Nie umiem. Bo to trzeba ciągle, stale o tym myśleć, pisać, zdobywać czytelników. Sponsorować posty, robić konkursy, robić lajwy, mieć ajfona i chodzić na ładnie wyglądające jedzenie... A moje jedzenie jest takie wiecie, no, zwyczajne. Nie budzę się w makijażu, w śnieżnobiałej pościeli, w której przypadkiem znajduje się też szminka z MACa, perfumy Chanel No. 5 i nowiutki, prenumerowany Vogue. Dawno nie byłam na prawdziwych wakacjach, a już takich z egzotycznym jedzeniem, kolorowymi koktajlami i widokiem lazurowej wody z hotelowego okna, to nigdy. Czy czuję się z tym źle? Otóż nie. Ale sami przyznajcie, jeśli moje życie tak nie wygląda to co mam pokazywać w tych social mediach?



Szczerze mówiąc, chciałabym pisać bloga częściej. Tylko, że traktuję go jak każde inne moje hobby. Bez presji. Robię to kiedy mam na to ochotę. I przede wszystkim robię to dla siebie...

I prawdopodobnie tu tkwi sekret niepopularności wszystkich moich kanałów w social media. Pokazuję to co chcę i kiedy chcę, a nie to czego oczekują followersi. Mam niespójny kolorystycznie instagram i brak sponsorowanych postów na fejsie. I fajnie.
Porobiło się w tym świecie coś dziwnego. 
"Kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy za pieniądze, których nie mamy żeby zaimponować ludziom, których nie lubimy." A potem pokazujemy to na instagramie: #instagood #instamood #summervibes. A wszystkie te zdjęcia są takie same...

Dlatego ja dalej będę sobie sobą. Nieinstagramową. Będę sobie szyć ubranka, które podobają się przede wszystkim mi. A potem będę je nosić, albo nie. Robić zdjęcia na bloga (chyba, że nie wyjdą) i publikować bez presji.


Ta spódnica jest takim trochę przejawem mojego życia po swojemu. Przecież ja doskonale sobie zdaję sprawę, że tiulówki były modne dwa lata temu, a teraz nosi się plisowane midi. kraty i ogólnie 90' style. I wiecie co? I nic. Ja uszyłam trzecią tiulową spódnicę. Bo lubię, bo mogę, bo tak.
To chyba tak już ze mną jest, że jeśli coś mają wszyscy, to ja tego nie chcę... Ale to temat na zupełnie inny tekst.

Kilka słów o samej spódnicy? W zasadzie szyłam ją tak samo jak jej bordową poprzedniczkę. Z tym, że darowałam sobie karczek w podszewce, bo tym razem skroiłam dobrze.


Jeśli ktoś z Was żyje tak samo jak ja, całkiem nie po instagamowemu - pjona! A Ci z Was, którzy naprawdę mają takie białe meble, piękne kawy i buty w pościeli - podziwiam, ale za nic bym się nie zamieniła. Bo im piękniejsze jest moje życie, tym mniej mam czasu się nim dzielić z internetami.
A ostatnio naprawdę jest pięknie.

Pozdrawiam,
Czytaj dalej »

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Mała czerwona


Zawsze mi się wydawało, że jak klasyczna czerwień to u mnie tylko na ustach. Że ubrania w tym kolorze po prostu do mnie nie pasują. Trochę jak pastelowe kolory.  
A dzisiaj myślę, że trochę jednak pasują.


Czytaj dalej »

wtorek, 16 stycznia 2018

O tym jak Dosia poszła na bal...


Opowiem Wam dzisiaj o tym jak poszłam na bal w jednej sukience, a wróciłam w zupełnie innej...
Czytaj dalej »
Copyright © 2014 Red Strawberry Lips , Blogger