środa, 24 sierpnia 2022

Koniec Red Strawberry Lips




Niedługo miną dwa lata odkąd napisałam tutaj ostatni post. Nie jest więc dla nikogo zaskoczeniem, że nie pojawiają się nowe teksty. A jednak zbierając myśli i próbując napisać OSTATNI tekst na redstrawberrylips - nie umiem zebrać słów i należycie pożegnać tego miejsca. 

Założyłam tego bloga w 2014, czyli już osiem lat temu (!) jako projekt na studiach polonistycznych i mój własny pamiętniczek szyciowy. Szybko pojawiło się grono osób, które chętnie tu zaglądało, komentowało i wspierało mnie w tej szyciowej drodze. Nigdy, przenigdy, nikt nie napisał mi złego słowa. Stworzyliście społeczność absolutnie pozbawioną hejtu. Nie wiem jak to w ogóle możliwe, ale ten blog jest tego przykładem. Czytaliście, komentowaliście i czekaliście na nowe teksty. Za to Wam wszystkim dziękuję. 

Pamiętam trudności jakie napotykałam prowadząc bloga o szyciu. Największym było chyba robienie zdjęć. O ile szyłam dosyć sporo, więc nie musiałam się martwić o brak ubrań do pokazywania, tak ze zdjęciami zawsze był problem. Nie mogłam ich robić sama, bo nie miałam statywu, musiałam je robić w dobrym świetle, czyli najlepiej dziennym, a nie zawsze miałam czas. Zwłaszcza zimą, kiedy ciemno jest już o 16. W miarę dobrze sprawdzały się schody przed domem i mama za obiektywem. Zawsze mówiła mi kiedy krzywo ustawiam nogi, albo w którą stronę mam spojrzeć. Mamo, dziękuję za cierpliwość, bez Ciebie nie miałabym jak tego wszystkiego pokazywać. 

Potem przyszedł czas Krakowa i zdjęć na tle betonu w mieszkaniu K. I chociaż aparat był lepszy to jednak moja sesja zdjęciowa polegała na zrobieniu serii jakichś stu zdjęć z rzędu, jeden po drugim. Pstryk, pstry, pstryk, pstryk. Jeśli udało mi się z nich wybrać 5 dobrych, to był to naprawdę sukces. Czasem musiałam zadowolić się trzema. (Po napisaniu tego tekstu chciałam zrobić sobie ostatnie zdęcia na tym tle, używając samowyzwalacza. Zwracam honor, zrobiłam mnóstwo. Nie wyszło żadne.) 

Przeprowadzka do Krakowa odcięła też mój czas regularnego szycia bezpowrotnie. Myślę, że główną przyczyną był po prostu brak stałego stanowiska do szycia. Nie sądziłam, że jest to takie ważne. W domu miałam do tego specjalne biurko, lampkę. Maszyna stała zawsze na wierzchu. Pokój był też na tyle duży, że mogłam spokojnie rozłożyć kilka metrów materiału na podłodze i nikomu to nie przeszkadzało. Mogłam nawet pójść spać z materiałem na podłodze! Po przeprowadzce o takim komforcie nie było już mowy. Kto próbował utrzymywać się w Krakowie w wieku 21 lat, wie, że na zbyt wielki metraż nie można sobie pozwolić. Również na stały kącik dla maszyny nie było już przestrzeni. Schowałam ją więc w pokrowiec i odstawiłam, tak, aby nie zajmowała cennego miejsca. A jak coś jest schowane i nie przypomina o sobie każdego dnia, to odchodzi w niepamięć. Tak i powoli odchodziło moje szycie. Miałam lepsze i gorsze momenty. Jeśli już, to szyłam sukienki na jakieś okazje, albo proste dzianinowe. Nie miałam też overlocka. A to mnie zniechęciło. Zawsze lubiłam szybkie i ładne wykończenia. Ani podwinięta dzianina, ani superdokładne, ręczne wykończenie nie było w moim stylu. Overlock i spokój. 

Kraków w moim życiu łączył się też z pracą w branży odzieżowej, więc siłą rzeczy nie narzekałam od tego czasu na zbyt małą liczbę ubrań w szafie. Szycie zwyczajnie nie było mi już potrzebne. Miałam tyle jeansów, że nie potrzebowałam spódnic i tyle koszul, że nie chciało mi się nosić sukienek. Nie było też tajemnicą, że większą frajdą było dla mnie samo szycie, niż późniejsze noszenie tych ubrań. Wielu z nich nie miałam na sobie później ani razu. Spotkał mnie ubraniowy przesyt. 

I tak szycie poszło w odstawkę. Ostatnią rzeczą jaką uszyłam był długi welon… dzień przed ślubem. A jeszcze wcześniej skracałam zasłony. Sami rozumiecie, że nie było czego pokazywać na blogu. 

Zanim jednak na dobre porzuciłam ten blog, miałam kilka prób utrzymania tego miejsca samymi tekstami. Tak powstały trzy ostatnie posty. Nie czułam jednak, że są one spójne z całym tym miejscem. To miał być zawsze „blog o szyciu”. Próby przetransformowania go na jakiś inny wydawały mi się sztuczne. Na moim facebooku, czy instagramie starałam się też nie poruszać bieżących tematów, czy publikować przemyśleń, bo wychodziłam z założenia, że „nie po to ludzie tutaj przychodzą”. Z czasem jednak zmieniłam nazwę na ig i postanowiłam nie zamykać sama siebie w jakichś sztucznych ramach. Już wtedy pisałam, że chcę… pisać. Ale się bałam. 

Z tym pisaniem to zawsze było ciekawie. Zawsze najbardziej lubiłam ten moment, gdy uszytek był już gotowy, zdjęcia zrobione i pora była na napisanie tekstu na bloga. Pisanie towarzyszy mi odkąd pamiętam. Już w wielu 6 lat, niemal do końca liceum pisałam pamiętniki i dzienniki. W gimnazjum pisałam kontrowersyjne teksty do szkolnej gazetki, w liceum pisałam głównie opowiadania, całkiem była to fajna forma, a potem studia polonistyczne i blog. Wiadomo. Co ciekawe, między ostatnim postem tutaj, a przemyśleniami na ig i pisaniem 400 słów dziennie, miałam pewien ciekawy pisarski epizod. Byłam, bowiem współautorką anonimowego bloga. Tematykę pozostawię owianą tajemnicą. Niech Wam wystarczy, że tego bloga już nie ma, nigdy go nie znajdziecie i nigdy się nie dowiecie. Ale prawdopodobnie całkiem byście się zdziwili. 

I tak dochodzimy tu gdzie jesteśmy, w tej mojej blogowo-pisarsko-życiowej opowieści. A jesteśmy w momencie, w którym ogłaszam koniec bloga redstrawberrylips. Zamykam to miejsce (nie usuwam, wiadomo, szkoda by było), ale wylogowuję się z bloggera i nie planuję wracać. 
Kończę pewien bardzo ciekawy rozdział. Ten blog bardzo wiele mi w życiu dał. Był zapisem mojej nauki. Porażek i sukcesów. Był moim bardzo pomocnym portfolio w czasie szukania wymarzonej pracy. Był punktem zaczepienia, dzięki któremu K. mógł poczytać kim jestem zanim zaprosił mnie na pierwszą, drugą i trzecią kawę. To było dla mnie ważne miejsce i czuję do niego szczególny sentyment. Nawet mi trochę szkoda i sama nie wiem czemu piszę ten post. Mogłabym po prostu to zostawić, porzucone jak domy w skansenie. Jakbym tylko wyszła na chwilę. 

A jednak żegnam to miejsce po tych ośmiu latach. Nadal uważam, że warto szyć, tkać marzenia i cerować rzeczywistość. I nadal będę to robić (bo przecież kupię jeszcze w życiu jakieś za długie zasłony, co nie?), ale już nie tutaj. 
Nie mówię jednak „żegnam” do Was, moich czytelników. Was zapraszam w nowe miejsce (już za chwilę, szczegóły będą na moim ig). Jeszcze bardziej moje. Będą tam ciasteczka (he he), moje przemyślenia o relacjach międzyludzkich, ciekawostki ze studiów etyki, mediacji i negocjacji, i dużo moich słów. Rozgośćcie się tam wygodnie, nie wylewajcie błota na podłogi i piszcie ze mną dalej tę historię. Zobaczymy gdzie nas ona zaprowadzi. 


Pozdrawiam,
Dosia
Czytaj dalej »

sobota, 10 października 2020

Idealna "do ślubu"

Oglądaliście Przyjaciół? W czwartym sezonie jest taki odcinek, gdy Ross i Emily planują ślub. Dzień przed uroczystością, nagle okazuje się, że budynek, w którym ma odbyć się ceremonia jest w trakcie rozbiórki. Emily, po rozmowie z Monicą chce przełożyć ślub, jednak Ross absolutnie nie bierze tego pod uwagę. Kłócą się, Emily wybiega, a Ross idzie porozmawiać z Monicą. I podczas ich rozmowowy ma miejsce taki dialog:

- Ross, od jak dawna planujesz ten ślub? 
- Nie wiem, od miesiąca? 

- Emily prawdopodobnie planuje go odkąd miała pięć lat! (...) My tak robiłyśmy! Marzyłyśmy o idealnym ślubie... W idealnym miejscu... Z idealnym czterowarstwowym tortem... Z malutkimi figurkami na czubku...

Czytaj dalej »

poniedziałek, 9 grudnia 2019

5 złych rzeczy, których uczą komedie romantyczne


Ach te komedie romantyczne... Wiesz, że są po prostu głupie, ale wracasz do nich zawsze jak masz PMS, pada deszcz, śnieg, albo wieje wiatr. Albo zerwiesz z chłopakiem, albo po prostu się z nim pokłócisz. Komedie romantyczne – lek na całe zło. Podnoszą na duchu, otulają serduszko i przywracają wiarę w PRAWDZIWĄ miłość...
A przy okazji mogą nieźle namieszać w głowie. Dzisiaj o pięciu złych rzeczach, których uczą komedie romantyczne.

  1. Że się domyśli...
Mama zawsze powtarzała mi, że mężczyźni się nie domyślają. I kobiety starsze ode mnie też to mówiły. To jest prawda stara jak świat. Ale filmy romantyczne nadal uważają, że wcale nie, że oni się jednak domyślają. Ale oczywiście dopiero na koniec filmu. Przypadkowo ktoś im rzuci słowo klucz i magicznie WIEDZĄ.
Problem jest taki, że nafaszerowane romantyczną ściemą zaczynamy oczekiwać, że Ci realni mężczyźni też się domyślą i kiedy powiemy odejdź i zaczniemy uciekać, oni jednak będą wiedzieć, że powinni złapać za rękę, przyciągnąć do siebie i powiedzieć, że nigdy Cię nie zostawię, kocham Cię najbardziej na świecie, i tak dalej, i tak dalej...
Ale tak jest tylko w filmach. Wiecie jak jest w rzeczywistości? Która z nas nigdy nie wyszła bez słowa trzaskając drzwiami, dając do zrozumienia: nie chcę Cię widzieć, ale myśląc: pobiegnij za mną!
Ale żaden nigdy nie pobiegł. Wiecie dlaczego? Bo żaden nie siedział w naszych głowach i nie miał pojęcia czego naprawdę chcemy. Plus, nie naoglądał się tyle romansów żeby wiedzieć, że kiedy Blair mówiła, że nie będzie razem z Chuckiem to tak naprawdę bardzo chciała.

  1. Że nazwie gwiazdę Twoim imieniem....
…albo kupi bilet na najdroższy lot, totalnie w ostatnim momencie żeby tylko złapać Cię na lotnisku. Przyleci na koniec świata, wyłoni się z mgły. Kupi broszkę za trzy swoje pensje, bo przypominała Ci broszkę Twojej babci. Albo wykupi Ci pół hotelu, który należy do Twojego byłego, żebyś mogła się zemścić.
Życie nie składa się z wielkich gestów. Owszem, czasem super ich doświadczyć, ale nie można traktować ich jako wyznacznik prawdziwej miłości. Życie składa się z tych małych drobnych rzeczy. Szczerze, wolę dwadzieścia herbat z sokiem malinowym, gdy jest mi zimno, niż nierealnie wielki gest i dramy jak w filmach.

  1. Że nie trzeba rozmawiać...
No bo po co? Przecież na końcu on i tak się DOMYŚLI. To jak bardzo bohaterowie filmów ze sobą nie rozmawiają jest przyczyną moich najwiekszych frustracji jako widza. Połowa konfliktów i problemów, a w sporej części i całe fabuły by się posypały gdyby bohaterowie po prostu powiedzieli co czują, albo jaki mają problem. Zamiast tego, wolą powiedzieć wszystko ok, albo odwrócić się i nie powiedzieć nic.
I niby wszyscy wiedzą, że związek musi opierać się na rozmowie, że trzeba mówić o tym co się czuje, czego się potrzebuje i oczekuje. Ale czemu nikt nas tego nie uczy?! A gdyby tak filmy poruszające jakieś problemy, przy okazji pokazywały jak taki problem przepracować, jak zacząć rozmowę, jak ją pokierować. Oczywiście, pewnie byłoby to nudniejsze niż smutne patrzenie jak bohaterowie się rozstają, a potem wielkimi gestami do siebie wracają. Ale czy wszystkim nam nie byłoby łatwiej, gdybyśmy naprawdę wiedzieli jak o trudnych rzeczach mówić?

  1. Że przeznaczenie zrobi za Ciebie wszystko...
Bo przecież jeśli coś jest komuś pisane to jest pisane i koniec. Rozstanie? No cóż, nie było im przeznaczone być razem. Ale jeśli tylko los chce aby byli razem to choćby nie wiem co, zawsze będą na siebie wpadać i do siebie wracać, bo to magiczne przeznaczenie...
Ludzie kochani to tak nie działa! Związek to jest praca, kompromisy, trudne rozmowy, mówienie o swoich potrzebach, ranach i oczekiwaniach. A nie przeznaczenie, czy loteria, w której jak się ma szczęście to się wygrywa.
Słyszeliście żeby ktoś po tym jak nie dostał awansu powiedział: no cóż, nie było mi to przeznaczone.
Ja też niespecjalnie. Za to jak wpiszecie w google "miłość przeznaczenie" to wyskoczy Wam mnóstwo ckliwych tekstów na stockowych obrazkach o tym jak to miłość zawsze znajdzie drogę, a jak ktoś jest sobie pisany to żaden sztorm i burza tego nie zmieni... 
Wiecie co jeszcze jest złe w wierze we wszechmogące przeznaczenie w miłości? Przekonanie, że miłość nie wybiera. Bo przecież to ten los decyduje, a nie my, prawda? Nieprawda. Nie wybiera to się rodziców, ale człowieka z którym się chce budować związek na całe życie to się akurat wybiera.
  1. Że zdrada czasem jest spoko...
Last, but not least. A właściwie najważniejszy punkt tego tekstu, który zainspirował mnie do całego tego tekstu. Filmy i książki romantyczne (bo one też mają sporo na sumieniu) notorycznie wmawiają nam, że zdrada ogólnie jest bardzo niefajna, ale jeśli tylko główna bohaterka jest fajną, a ta druga jest okrutna, zła i podła to zdrada jest spoko. Tak szczerze, zastanówcie się ile filmów/książek opiera się na tym motywie.
Pamietam, kiedyś czytałam pewną różową książkę, w której główna bohaterka była prywatnym detektywem i zajmowała się znajdowaniem dowodów zdrad niewiernych mężów. Aż w końcu poznała jakiegoś kolesia i się w nim zakochała. Oczywiście miał żonę, która ową detektyw wynajęła. I tradycyjnie, autor sugerował, że czytelnik ma kibicować związkowi głównej bohaterki i żonatego mężczyzny. I w takim przypadku zdrada (spoiler alert), do której doszło, była cudowna i piękna, bo przecież oni się kochali! Jak mnie to oburza to nie macie pojęcia...


A Wy co myślicie o komediach romantycznych? Kochacie bezkrytycznie, czasem Was wkurzają (jak mnie), czy nie tolerujecie wcale?

Pozdrawiam,

Czytaj dalej »

sobota, 30 listopada 2019

Jak szycie zmieniło moje życie - felieton na 5 urodziny bloga

27 listopada 2014 roku opublikowałam pierwszy post na tym blogu. Celowo nie był to tekst w stylu "cześć, to ja i mój blog", bo od zawsze uważałam to za słaby początek. Napisałam o tym dlaczego warto szyć. A dzisiaj, pięć lat później opowiem Wam o tym jak szycie zmieniło moje życie.


Chyba dzisiaj po raz pierwszy powiem też dlaczego w ogóle założyłam bloga o szyciu. Jeśli spodziewacie się odpowiedzi, że chciałam się dzielić ze światem swoją pasją to... nic bardziej mylnego ;)
Bloga założyłam będąc na pierwszym (i ostatnim) roku studiowania filologii polskiej. Miałam taki przedmiot jak technologia informacyjna, który nie za wiele się różnił od zwyczajnej "informatyki" w liceum. Ale wykładowca już od października uprzedzał nas, że na zaliczenie trzeba będzie prowadzić blog... 
A że byliśmy studentami polonistyki miały to być strony związane z naszym kierunkiem, np. o literaturze w pozytywizmie. I wydało mi się to najnudniejszym pomysłem na świecie. Istniała jednak pewna furtka. Tematyka mogła być inna, jeśli ktoś prowadził bloga wcześniej. 
I jak już się pewnie domyślacie, ja chciałam być po prostu sprytna i założyć bloga chwilę wcześniej po to, aby nie musieć pisać na temat, który mnie nie porywał.
Szkołę szycia zaczęłam kilka miesięcy wcześniej, dlatego blog o szyciu wydał mi się dużo lepszym pomysłem. I tak oto powstało Red Strawberry Lips
Wymyślanie nazwy zajęło mi chyba zdecydowanie za mało czasu, bo nigdy do końca mi się nie podobała. Chciałam nazwać się redlips, bo przy okazji zaczynałam się też lubić z czerwoną szminką. Ale taki blog już jest. Szkoda, że nadal istnieje i nie ma na nim nic prócz czterech postów napisanych osiemnaście lat temu...
Ostatecznie do nazwy dodałam strawberry, bo... lubię truskawki. Aż jest przykro pisać o genezie tej nazwy. Ale co tam, wytrwałam tu pięć lat, nie czas zaczynać blogowanie od nowa.

Ale wróćmy do głównego tematu. Jak szycie zmieniło moje życie? Całkiem.

Szycie mnie ukierunkowało. 
Wcześniej nie miałam pojęcia o tym co chcę robić jak dorosnę. Pisałam o tym trochę w poście "O tym jak Dosia została krawcową". Nie wiedziałam czym mogę się zajmować, ale kiedy poznałam szycie, nauczyłam się co nieco, poczułam się z tym dobrze. To było coś co mi wychodziło, wiele ludzi chwaliło moją pracę. I wcale nie nagle zdałam sobie z tego sprawę. To nie było olśnienie. To był proces. Ciąg decyzji, moich i innych. Dostawałam pracę w takich, a nie innych miejscach. Najpierw odzieżowa sieciówka, potem szwaczka, pracownia sukien ślubnych, znowu szwalnia, ale tym razem już na przygotowaniu produkcji i technolog odzieży. A wszystko dzięki temu, że 6 lat temu uszyłam sobie spódnicę.

Blog zwiększył moje szanse na pracę. 
Ten punkt łączy się z poprzednim. Samo szycie ukierunkowało moją ścieżkę kariery. Wiedziałam, w którym kierunku chcę się rozwijać. Ale nic nie przychodzi samo. Poza umiejętnościami musiałam mieć też szansę je udowodnić. Blog stał się moim portfolio. Dzięki niemu byłam kandydatem, który pokazywał coś więcej niż suche CV. Pozwolił mi wyrazić więcej niż byłabym w stanie na kilkugodzinnym "dniu próbnym".

Stałam się kimś z pasją. 
Czy to nie frustrujace, kiedy poznajesz nowych ludzi i oni pytają czym się interesujesz, a Ty zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę nie interesujesz się niczym? Netflix jest cudownym wypełnieniem czasu, ale jednak powiedzieć, że to "pasja" brzmi jak przegrać życie.
Ale kiedy mówię, że umiem szyć ubrania - staję się od razu kimś, kto potrafi coś więcej, coś niespotykanego, niezwykłego. O tym też już trochę pisałam w felietonie o byciu "Krawcową w XXI wieku"
Zawsze to jakiś punkt wyjściowy. Mimo, że nie umiem już mówić o tym tyle co kiedyś, nadal jest to hobby, które wymieniam na pierwszym miejscu. A dalej jakoś rozmowa idzie.

Poznałam ludzi podobnych do mnie.
Głównie wirtualnie, ale na żywo też. Poznałam twórczynię sukienkowej marki odzieżowej, projektantki i projektantów sukni ślubnych. I krawcowe, i szwaczki. I samouków, i hobbystów, i profesjonalistów. Ludzi z pasją i trochę już wypalonych. I chociaż PR tej branży bywa czarny, to można spotkać wiele niezwykłych osób.


Więc gdybym miała podsumować te pięć lat blogowania jednym zdaniem to brzmiałoby ono:
Było warto.


Pozdrawiam,
Dosia

______________________
FACEBOOK:
INSTAGRAM:
Czytaj dalej »

wtorek, 12 listopada 2019

Niezupełnie taka sukienka

Ostatnie cokolwiek uszyłam prawie rok temu (z dziesięć miesięcy), a ostatnią sukienkę - półtora roku temu. I była to moja świadkowa sukienka. Właściwie to ona była bluzką i spódnicą. A to oznacza, że ostatnią pełnoprawną sukienką, którą uszyłam była... suknia ślubna Ali
Niespecjalnie wiele się od tego czasu zmieniło. Poza tym, że porzuciłam szycie. Nic osobistego, po prostu miałam przesyt szycia ubrań, a i samych ubrań też. 
Aż do teraz. Aż do długiego listopadowego weekendu, kiedy postanowiłam uszyć aż trzy sukienki.  
Powiedziałabym, że to mój Wielki Powrót na bloga, i do szycia, i och, i ach, ale jeszcze się okaże, że wcale nie i będzie mi głupio... 
Także zaczynamy ten maraton nudnych, dzianinowych sukienek. Na pierwszy ogień, czarna kiecka, która wygląda zupełnie nie tak jak chciałam.


I od razu zaznaczam, żeby potem nie było, że marudzę i piszę, że nie wyszło, tylko po to, żeby wszyscy mi powiedzieli, że jest super. To nie jest brzydka sukienka. To nawet nie jest nieudana sukienka. Ona po prostu wygląda inaczej niż chciałam. A chciałam żeby wyglądała tak:


Właściwie góra się udała, Problem pojawił się z dołem. I nawet mi jest wstyd o tym pisać. Nie wiem co mnie podkusiło żeby wyciąć dół z całej szerokości materiału. Skoro chciałam mieć sukienkę obcisłą w biodrach to trzeba było pomyśleć, że w biodrach nie może być dwa metry materiału. Ale byłam zbyt podekscytowana faktem, że w ogóle będę coś szyć, żeby skupić się porządnie na tym jak to uszyć. No i mam co chciałam. Chociaż w tym przypadku, mam co nie chciałam. 


Drugi powód, dla którego to co widzicie, niezupełnie wygląda tak, jakbym chciała to długość. I tu akurat skróciłam ją świadomie, acz niechętnie. Wszystko przez to, że uznałam, że jeśli długość będzie taka, to starczy mi też tego materiału na uszycie drugiej sukienki. 
A ponieważ moje drugie imię to "szyciowa porażka" to oczywiście nie starczyło. 
Ale co tam. Przynajmniej uśmiecham się do zdjęć w tej i udaję, że w biodrach jest taka jak miała być.


Właśnie się zorientowałam, że założenie materiału też jest inne, bo na drugą stronę...
No dobra, dość tych żali. Załóżmy, że od początku tamto zdjęcie to tylko inspiracja, a ja stworzyłam celowo coś innego.


Tak się zastanawiałam, dlaczego właściwie przeszkadza mi fakt, że ta sukienka jest inna niż inspiracja. I już wiem o co chodzi. Chodzi o ostateczny odbiór. Pierwsza jest kobieca, a druga jest dziewczęca. Czyli skończyłam z kolejną wdzięczną, dziewczęcą sukieneczką. I nie, żebym tego stylu nie lubiła. Lubię. Ale chciałam spróbować czegoś nowego.



Na koniec możecie mi napisać, która wersja stylizacji podoba Wam się bardziej. Na sportowo, z trampkami, czy bardziej elegancko z sandałkami?
Żebym wiedziała jak się ubrać kiedy znowu przyjdzie lato...

Pozdrawiam,
Czytaj dalej »

poniedziałek, 16 września 2019

Ubrania, których nie uszyłam

Do napisania tego posta zainspirowały mnie stare zdjęcia na instagramie. Przeglądałam je z nudów w pociągu i zdałam sobie sprawę ile rzeczy pokazałam w trakcie szycia... i nigdy ich nie skończyłam!
Znając mój własny słomiany zapał, w ogóle mnie to nie zdziwiło. Trochę mi ich jednak szkoda i dzisiaj pokażę Wam to, co miało być, ale nie ma. Zapraszam!


1. Co miało być: Sukienka w groszki. 
Pierwsze zdjęcia na moim instagramie, pierwszy materiał kupiony po przeprowadzce do Krakowa i wcale nie pierwsza porażka. Plan był taki, że będzie to typowo letnia, prosta, wiskozowa sukienka. Bez rękawów, z gumką w pasie. Taka wiecie, na upał, do uszycia w jeden wieczór. 

Co poszło nie tak:
A to historia śmieszna. Przynajmniej dla mnie. Bo mnie moje szyciowe porażki naprawdę bawią. Wszystko przez to, że ja od zawsze miałam swobodne podejście do szycia. Pisałam już o tym we wpisie "Jak nie zacząć szyć" . Ale do celu. Uznałam, że sukienka ma być prosta i szybka do uszycia, więc nie chciało mi się bawić w papierowe wykroje, wyliczenia i takie tam inne. Co zrobiłam? Chyba pierwszy raz w życiu ODRYSOWAŁAM gotową bluzkę, przedłużyłam i poszerzyłam ją na tyle na ile się dało.  Ale to nie była przemyślana decyzja, bo użyłam... dzianinowej bokserki. Dobra, nie używam emotek w tekstach, ale to jest ten moment, którego nie da się skomentować inaczej jak: xd. Powtórzę to jeszcze raz. Chciałam uszyć luźną wiskozową sukienkę, więc odrysowałam dopasowaną, dzianinową podkoszulkę...
No nie dało się tego nosić. Przymierzyłam (bo ja się wcisnę prawie we wszystko) i zaczęłam się śmiać. Bo wyglądało to komicznie. 
Ale wbrew pozorom nie poddałam się w tym momencie. Postanowiłam zawalczyć i "przesunąć" sukienkę w dół, który był szerszy, automatycznie ją trochę skracając. Nie wiem jak to opisać. Musicie sobie to wyobrazić, a jak Wam się nie chce to nie. 
Efekt był naprawdę słaby. Była krzywa, brzydko wykończona (nie miałam na to żadnego pomysłu), za krótka i... nadal niezbyt luźna.

Szansa na skończenie: Zerowa. 



2. Co miało być: Piękna, czarna sukienka. 
Ten kto mnie długo obserwuje, mógł już zauważyć, że jest pewien typ sukienki, którego się uparcie trzymam. Odcięcie w talii, dekolt łódka z przodu, głęboki dekolt z tyłu, rozkloszowana. Mam już taką białą z rękawem, czarną z rękawem, przez 15 minut miałam też bordową. I właśnie najbliżej tej ostatniej miała być ta sukienka. Właściwie, to było rok wcześniej zanim powstała i umarła bordowa. Koncepcja była jednak trochę prostsza, bo bez tiulu pod spodem, dół marszczony z półkola. Zrobiłam nawet najpierw wzornik z mocno wyskazowanego materiału, żeby jak najlepiej dopasować wykrój do mojej sylwetki (wersja niebieska to próbnik i spódnica, czarna to właściwa sukienka, której z jakiegoś powodu nie mogę znaleźć zdjęcia z przodu).  

Co poszło nie tak:
Tu dla odmiany historia nie jest śmieszna. Ze stresu związanego z pierwszą operacją schudłam tak bardzo, że wieszak wyglądał w tej sukience lepiej niż ja. Miała być na pierwszy eBal, ale w tym momencie podkreślenie moich 47kg, czarną sukienką bez rękawów było łagodnie mówiąc - złym pomysłem. Odpuściłam w okolicach drugiej przymiarki.

Szansa na skończenie: 
Z jednej strony, to nadal jest mój krój i totalnie chciałabym mieć taką sukienkę, Zwłaszcza teraz, kiedy jestem wdzięczna za wyszczuplające właściwości czarnego koloru. Z drugiej jednak strony... Nie da się jej już dopasować do mnie, bo na pewno byłaby duuużo za mała. I chyba wyrzuciłam już jej szczątki.


3. Co miało być: Butelkowozielona marynarka. 
Miałam w swojej krawieckiej karierze moment pt.: "Jestem taka super, że umiem szyć marynarki". Uszyłam trzy (w stylu Chanelczarną i w obiciowym materiale w kwiaty) i bardzo zapragnęłam mieć kolejne. A następna miała być w drugim po bordowym, moim ulubionym kolorze, butelkowej zieleni. Wybrałam lewą stronę satyny. 

Co poszło nie tak:
Chyba się wyprowadziłam z domu do Krakowa. Po raz pierwszy. I to bez maszyny. Ciężko to przeskoczyć. Nie ma maszyny - nie ma szycia. 
A szkoda, bo niewiele zostało do skończenia. Chyba tylko wszyć poduszki w ramiona (tak, to się jeszcze robi, nawet jeśli nie mamy już lat 80-tych) i połączyć podszewkę z wierzchem. 

Szansa na skończenie:
Jakaś tam niby jest, bo model ciekawy, ale chęci brak. No i gdzie ja bym to nosiła?



4. Co miało być: Koronkowa bielizna. 
Po sukcesie związanym z uszyciem JEDNEGO koronkowego braletu postanowiłam, że to nowy rozdział w moim szyciowym życiu. Od teraz będę szyć także bieliznę. I będzie to bielizna nie byle jaka. Piękna, bo cielista, ale ze smakiem, bo nie prześwitująca. Elegancka, ale na codzień. 
Niesiona tą fantazyjną wizją, nakupowałam koronek za miliony...

Co poszło nie tak:
...i nawet nie zaczęłam. 
Obstawiam fakt, że zbiegło się to w czasie z szyciem suknii ślubnej dla Ali, a co za tym idzie - największym zmęczeniem szyciem, jakiego doświadczyłam. Poupinałam coś tam na manekinie, nawet porobiłam kilka zdjęć. A potem schowałam wszystko do pudła i tak leży w nim po dziś dzień. A minęło z półtora roku. 

Szansa na skończenie:
I tutaj niespodzianka. Dzięki temu wpisowi przypomniałam sobie o tym, że mam wszystkie potrzebne akcesoria i bardzo chcę te koronki rozszyć! Oby się tylko nie okazało, że pozjadały je mole... 



5. Co miało być: Szalik na drutach.
Do robienia na drutach podchodziłam ze dwa razy. I zawsze z entuzjazmem tak wielkim, że już widziałam oczami wyobraźni jak dziergam piękne bordowe swetry i ogromne narzuty na łóżko. Ale najpierw chciałam zacząć od czegoś prostszego, czyli szalika. Zrobiłam chyba nawet jeden jasny komin (a może szalik?), ale był to twór tak żenujący, że pozwolę sobie nie szukać zdjęcia. 
Za drugim razem podeszłam do tematu jeszcze bardziej ambitnie, bo postanowiłam udziergać szalik na prezent! Kupiłam trzy motki chyba najdroższej włóczki (30% wełny, może) jaka była w  najbliższej pasmanterii, obejrzałam kilka tutorialii na YT (dla ciekawych, efekt końcowy miał wyglądać tak) i nawet kupiłam Burdę w wydaniu Druty i oczka

Co poszło nie tak:
Dałam sobie miesiąc czasu, bo był to prezent wymyślony na ostatnią chwilę. I mimo moich szczerych chęci i świetnego planu, który brzmiał: "będę oglądać seriale i robić na drutach" - skończyło się głównie na serialach...
Do wyznaczonego terminu zrobiłam trochę ponad motek, czyli może z metr. Nie mam najnowszych zdjęć, więc szczerze mówiąc nie pamietam. Jako zamiennik kupiłam na szybko inny prezent. 
A skoro już nie zdążyłam, to po pierwsze: nie było okazji, a po drugie: szalik to jednak prezent na zimę, więc po co robić go na wiosnę? 
I tak mija zima za zimą. Już teraz będzie trzecia.

Szansa na skończenie: 
K. chcesz ten szalik, czy nie? Jeśli tak, to jesień 2020, będzie ok?


Słowo na koniec? No fajne to szycie, nie powiem. I nawet mi tego brakuje. I chociaż tutaj, na blogu trochę to wszystko umarło ostatnio, to muszę Wam powiedzieć, że ja w niedługim czasie do tworzenia ubrań wracam. I nie ma już, że nie, bo wpisowe zapłacone. A co to będzie? Dowiecie się za jakiś czas.
Napiszcie mi koniecznie w komentarzach, czego Wy nie uszyliście? 


Pozdrawiam,
Czytaj dalej »

środa, 23 stycznia 2019

Modelka jednej miny

Usłyszałam niedawno, że na moich ostatnich zdjęciach na blogu zawsze wyglądam tak samo. Że zmieniają się tylko ubrania. Niby to o ubrania tutaj chodzi, nie? Ale trochę się przejęłam i żeby nie być posądzoną o to, że zawsze mam taką samą minę - udowadniam, że potrafię zrobić z twarzą coś innego. Myślicie, że ujdzie? 

Czytaj dalej »
Copyright © 2014 Red Strawberry Lips , Blogger