Niedługo miną dwa lata odkąd napisałam tutaj ostatni post. Nie jest więc dla nikogo zaskoczeniem, że nie pojawiają się nowe teksty. A jednak zbierając myśli i próbując napisać OSTATNI tekst na redstrawberrylips - nie umiem zebrać słów i należycie pożegnać tego miejsca.
Założyłam tego bloga w 2014, czyli już osiem lat temu (!) jako projekt na studiach polonistycznych i mój własny pamiętniczek szyciowy. Szybko pojawiło się grono osób, które chętnie tu zaglądało, komentowało i wspierało mnie w tej szyciowej drodze. Nigdy, przenigdy, nikt nie napisał mi złego słowa. Stworzyliście społeczność absolutnie pozbawioną hejtu. Nie wiem jak to w ogóle możliwe, ale ten blog jest tego przykładem. Czytaliście, komentowaliście i czekaliście na nowe teksty. Za to Wam wszystkim dziękuję.
Pamiętam trudności jakie napotykałam prowadząc bloga o szyciu. Największym było chyba robienie zdjęć. O ile szyłam dosyć sporo, więc nie musiałam się martwić o brak ubrań do pokazywania, tak ze zdjęciami zawsze był problem. Nie mogłam ich robić sama, bo nie miałam statywu, musiałam je robić w dobrym świetle, czyli najlepiej dziennym, a nie zawsze miałam czas. Zwłaszcza zimą, kiedy ciemno jest już o 16. W miarę dobrze sprawdzały się schody przed domem i mama za obiektywem. Zawsze mówiła mi kiedy krzywo ustawiam nogi, albo w którą stronę mam spojrzeć. Mamo, dziękuję za cierpliwość, bez Ciebie nie miałabym jak tego wszystkiego pokazywać.
Potem przyszedł czas Krakowa i zdjęć na tle betonu w mieszkaniu K. I chociaż aparat był lepszy to jednak moja sesja zdjęciowa polegała na zrobieniu serii jakichś stu zdjęć z rzędu, jeden po drugim. Pstryk, pstry, pstryk, pstryk. Jeśli udało mi się z nich wybrać 5 dobrych, to był to naprawdę sukces. Czasem musiałam zadowolić się trzema. (Po napisaniu tego tekstu chciałam zrobić sobie ostatnie zdęcia na tym tle, używając samowyzwalacza. Zwracam honor, zrobiłam mnóstwo. Nie wyszło żadne.)
Przeprowadzka do Krakowa odcięła też mój czas regularnego szycia bezpowrotnie. Myślę, że główną przyczyną był po prostu brak stałego stanowiska do szycia. Nie sądziłam, że jest to takie ważne. W domu miałam do tego specjalne biurko, lampkę. Maszyna stała zawsze na wierzchu. Pokój był też na tyle duży, że mogłam spokojnie rozłożyć kilka metrów materiału na podłodze i nikomu to nie przeszkadzało. Mogłam nawet pójść spać z materiałem na podłodze! Po przeprowadzce o takim komforcie nie było już mowy. Kto próbował utrzymywać się w Krakowie w wieku 21 lat, wie, że na zbyt wielki metraż nie można sobie pozwolić. Również na stały kącik dla maszyny nie było już przestrzeni. Schowałam ją więc w pokrowiec i odstawiłam, tak, aby nie zajmowała cennego miejsca. A jak coś jest schowane i nie przypomina o sobie każdego dnia, to odchodzi w niepamięć. Tak i powoli odchodziło moje szycie. Miałam lepsze i gorsze momenty. Jeśli już, to szyłam sukienki na jakieś okazje, albo proste dzianinowe. Nie miałam też overlocka. A to mnie zniechęciło. Zawsze lubiłam szybkie i ładne wykończenia. Ani podwinięta dzianina, ani superdokładne, ręczne wykończenie nie było w moim stylu. Overlock i spokój.
Kraków w moim życiu łączył się też z pracą w branży odzieżowej, więc siłą rzeczy nie narzekałam od tego czasu na zbyt małą liczbę ubrań w szafie. Szycie zwyczajnie nie było mi już potrzebne. Miałam tyle jeansów, że nie potrzebowałam spódnic i tyle koszul, że nie chciało mi się nosić sukienek. Nie było też tajemnicą, że większą frajdą było dla mnie samo szycie, niż późniejsze noszenie tych ubrań. Wielu z nich nie miałam na sobie później ani razu. Spotkał mnie ubraniowy przesyt.
I tak szycie poszło w odstawkę. Ostatnią rzeczą jaką uszyłam był długi welon… dzień przed ślubem. A jeszcze wcześniej skracałam zasłony. Sami rozumiecie, że nie było czego pokazywać na blogu.
Zanim jednak na dobre porzuciłam ten blog, miałam kilka prób utrzymania tego miejsca samymi tekstami. Tak powstały trzy ostatnie posty. Nie czułam jednak, że są one spójne z całym tym miejscem. To miał być zawsze „blog o szyciu”. Próby przetransformowania go na jakiś inny wydawały mi się sztuczne. Na moim facebooku, czy instagramie starałam się też nie poruszać bieżących tematów, czy publikować przemyśleń, bo wychodziłam z założenia, że „nie po to ludzie tutaj przychodzą”. Z czasem jednak zmieniłam nazwę na ig i postanowiłam nie zamykać sama siebie w jakichś sztucznych ramach. Już wtedy pisałam, że chcę… pisać. Ale się bałam.
Z tym pisaniem to zawsze było ciekawie. Zawsze najbardziej lubiłam ten moment, gdy uszytek był już gotowy, zdjęcia zrobione i pora była na napisanie tekstu na bloga. Pisanie towarzyszy mi odkąd pamiętam. Już w wielu 6 lat, niemal do końca liceum pisałam pamiętniki i dzienniki. W gimnazjum pisałam kontrowersyjne teksty do szkolnej gazetki, w liceum pisałam głównie opowiadania, całkiem była to fajna forma, a potem studia polonistyczne i blog. Wiadomo. Co ciekawe, między ostatnim postem tutaj, a przemyśleniami na ig i pisaniem 400 słów dziennie, miałam pewien ciekawy pisarski epizod. Byłam, bowiem współautorką anonimowego bloga. Tematykę pozostawię owianą tajemnicą. Niech Wam wystarczy, że tego bloga już nie ma, nigdy go nie znajdziecie i nigdy się nie dowiecie. Ale prawdopodobnie całkiem byście się zdziwili.
I tak dochodzimy tu gdzie jesteśmy, w tej mojej blogowo-pisarsko-życiowej opowieści. A jesteśmy w momencie, w którym ogłaszam koniec bloga redstrawberrylips. Zamykam to miejsce (nie usuwam, wiadomo, szkoda by było), ale wylogowuję się z bloggera i nie planuję wracać.
Kończę pewien bardzo ciekawy rozdział. Ten blog bardzo wiele mi w życiu dał. Był zapisem mojej nauki. Porażek i sukcesów. Był moim bardzo pomocnym portfolio w czasie szukania wymarzonej pracy. Był punktem zaczepienia, dzięki któremu K. mógł poczytać kim jestem zanim zaprosił mnie na pierwszą, drugą i trzecią kawę. To było dla mnie ważne miejsce i czuję do niego szczególny sentyment. Nawet mi trochę szkoda i sama nie wiem czemu piszę ten post. Mogłabym po prostu to zostawić, porzucone jak domy w skansenie. Jakbym tylko wyszła na chwilę.
A jednak żegnam to miejsce po tych ośmiu latach. Nadal uważam, że warto szyć, tkać marzenia i cerować rzeczywistość. I nadal będę to robić (bo przecież kupię jeszcze w życiu jakieś za długie zasłony, co nie?), ale już nie tutaj.
Nie mówię jednak „żegnam” do Was, moich czytelników. Was zapraszam w nowe miejsce (już za chwilę, szczegóły będą na moim ig). Jeszcze bardziej moje. Będą tam ciasteczka (he he), moje przemyślenia o relacjach międzyludzkich, ciekawostki ze studiów etyki, mediacji i negocjacji, i dużo moich słów. Rozgośćcie się tam wygodnie, nie wylewajcie błota na podłogi i piszcie ze mną dalej tę historię. Zobaczymy gdzie nas ona zaprowadzi.
Pozdrawiam,
Dosia
Dosia